Zapiski ze spalonego życia – cz. II

  • Jeżeli znajdą Państwo zwłoki jakiś zwierząt, proszę nie mówić mamie. Proszę przyjść z tym do mnie – moje dojrzałe nad wiek, dziewiętnastoletnie dziecko przejmuje stery. Kilkadziesiąt minut później jeden ze strażaków rzuca jej pod nogi częściowo zwęglone zwłoki Bulinki wtopione w resztki materaca z mojego łóżka – „to tego psa szukacie”?

Około 4 nad ranem służby się rozjechały, zostawiając nas, mokre zgliszcza, ciężkie od smrodu i wilgoci powietrze i gromadę przerażonych, zdezorientowanych zwierzaków. Wokół panowały egipskie ciemności, temperatura powietrza wynosiła 8 – 9 stopni Celsjusza. Jak na koniec sierpnia było i tak ciepło. Nikt nie zaproponował schronienia, nikt nie zapytał, czy damy sobie rade, nikt nie rzucił nawet zwykłego „do widzenia”. Jakby nas tam nie było. Wcześniej policjant, którego Julia pytała czy gmina nam pomoże znaleźć tymczasowe mieszkanie, stwierdził , że nie i że mamy sobie radzić same. Ten sam młody człowiek wcześniej próbował mnie przesłuchiwać, kiedy leżąc pod tlenem walczyłam o oddech, mając poparzone drogi oddechowe i nie mogąc wydusić słowa. Wreszcie, wyraźnie niezadowolony rzucił z pretensją, że przesłuchać mnie musi i mam przyjechać na posterunek.

Odjechali. Siedziałam w piżamie, mokra, zmarznięta, owinięta resztkami folii termicznej. Julka w nieco tylko lepszej sytuacji, bo nocowała poza domem, więc miała na sobie normalne ubrania i komplet na zmianę w plecaku. Tyle jej pozostało. Tyle, dokumenty i karta do bankomatu, która jak się później okazuje,ratuje nas i pozwala kupić choć ubrania, bieliznę, szczotki do włosów, czy szczoteczki do zębów i mydło, bo przecież nawet tego nie mamy. Na szczęście mamy siebie i większość ocalałych zwierząt. W ciemnościach trudno ocenić ich stan, ale wydaje się, że żadne nie jest poważnie poparzone.

Wokół unosi się ciężki, straszny smród pożaru. Zrozumieją to tylko ci, którzy przeżyli podobne doświadczenie. Smród szczątków życia, pamiątek, mebli, ubrań, albumów ze zdjęciami, teczek z rysunkami dorosłych już dzieci, plastelinowych figurek przechowywanych latami, ukochanych, wypielęgnowanych kwiatów doniczkowych, książek, kosmetyków, pościeli, umilających życie drobiazgów, sentymentów domowych i kurzu – wszystkiego zmiennego w jedną, czarną, gruzłowatą masę. Smród straconych planów, nadziei i osiągnięć.

W uszach ciągle tkwi śmiech strażaków zarykujących się z opowiadanych przez kolegów dowcipów. Tuż nad naszymi głowami. Nikt nie zapytał, czy mamy się gdzie podziać. Nikt się nie zainteresował, nie rzucił nawet „do widzenia”, czy zwykłego” współczuję”. Nie było czasu. Natomiast pozwanie do zdjęć z przerażoną, Truflą niczym bohater, który wyniósł psa z płomieni. Niestety po 34 minutach, a tyle minęło od chwili zgłoszenia do przyjazdu jego, odległej o 4 km jednostki, nie miałby szans na wyniesienie czegokolwiek żywego. Na szczęście na miejscu byłam ja. Nie myślałam o pstrykaniu sobie sweet foci.

Strażak ze zdjęcia, natomiast razem z Julką wyłapywał nasze przerażone, ocalałe zwierzęta, które uciekły do lasu. Jestem za to wdzięczna szczerze. Tylko … po co to zdjęcie na tle naszej tragedii? Myślenie czasem chyba jednak bardzo boli. Każda okazja dobra do lansu. Szkoda, że czterokilometrowa trasa z jednostki do nas zajęła ekipie 34 minuty. 34 minuty,w czasie których spłonęło do gołej ziemi wszystko co miałyśmy. 34 minuty, które kosztowały życie Bulinki, a jak się później okaże – nie tylko. Kilka dni później inny strażak z OSP rzuca pogardliwie „ochotnicza nie ma obowiązku przyjeżdżać”. Dobrze wiedzieć. Zapamiętam, kiedy znów będą dostawać dotacje, szumnie świętować otrzymanie nowego sprzętu, czy prosić o datki. Od dzisiaj dla mnie to to Towarzystwo Przyjaciół Sikawki, a nie straż pożarna. Na nazwę „Straż” zasługuje jedynie PSP i te, nieliczne jak się okazuje, jednostki, które istnieją z powołania. Tylko, jak je odróżnić od sztucznie pompowanych z szumnymi hasłami „Bogu na chwałę, ludziom na ratunek” na facebookowych fanpage?

Bulinka….. Jula prosiła, żeby w razie znalezienia zwłok zwierząt informowali ją, a nie mnie.
Jeden z kolegów strażaka ze zdjęcia rzucił jej pod nogi spalone, wtopione w resztki materaca z mojego łóżka ciałko Bulci, pytając, czy tego psa szukała. „Nie, jakiś przypadkowo wlazł do domu, położył się na łóżku mamy i spłonął” – taka odpowiedź ciśnie się na usta mojego dzielnego, ledwie przecież dorosłego dziecka. Jednak milczy. Jest przecież dobrze wychowana. Prosi tylko, żeby nie pokazywać tego ukochanego ciałka mi. Dopiero trzy miesiące później mówi mi, że nie jest w stanie do dziś dnia znieść zapachu gotowanego mięsa.

Wstaje świt. Julka mówi „mama, potraktujmy to jak reset”. Moja bohaterka.
Wśród uratowanych kotów brakuje mojej Stefci. Mojego burego maleństwa o wielkich, agrestowych oczach.
Nagle czuję, jak coś ociera się o moje nogi. Jest! Moja kruszynka. Popalone, poskręcane wibrysy zdradzają, że w ostatniej chwili uciekała przed śmiercionośnym żywiołem. Tuli się do mnie, patrzy pytająco. Nie rozumie, gdzie się podział dom, posłanka? Gdzie jej drapaki i miseczki? Dlaczego siedzimy na dworze, kiedy jest tak zimno? . Na szczęście ma tylko lekkie, powierzchowne oparzenia. Przeżyje.

Ciągle brakuje Iskierki i Maniuszki, dwóch rudych dzikusek. Zaczynam się godzić z myślą, że razem z Bulcią biegają już po drugiej stronie tęczy. Mam jedynie nadzieję, że umieranie nie bolało. „Mama, słyszałabyś, gdyby czuły. Słyszałabyś”. Julka po raz kolejny, z przerażającym racjonalizmem uświadamia mi, że płonąć żywcem nie da się w ciszy. „Słyszałabyś”. Tak, pomimo ryku ognia, słyszałabym.

Brudne, mokre, zabłocone czarnym, cuchnącym szlamem, z dziewięcioma kotami w małym samochodzie, bez smyczek, szelek, czy transportera, pędzimy do Gdańska do nocnej apteki. Moje duszności niebezpiecznie narastają, leki spłonęły, trzeba mieć nadzieje, ze w aptece zrozumieją sytuację i wydadzą doraźnie, bez recepty. Przez całą drogę Dymka przeraźliwie płacze, miota się po samochodzie. Całe uda i ramiona mam podrapane do krwi. Nawet tego nie czuję. Wiem tylko, że Julka prowadzi i muszę zapewnić jej spokój, a nam wszystkim bezpieczeństwo.

Po dwóch godzinach wracamy do tego, co poosadzało z naszego domu. Czekamy na 8 rano, przecież trzeba kupić jedzenie dla zwierząt, jakiekolwiek ubrania i załatwić lokum tymczasowe. Nie mamy nawet namiotu, szopa spłonęła, choć kiedy na miejscu pojawiła się pierwsza jednostka OSP, ogień dopiero zaczynał lizać jej róg – zdjęcia są na fanpage jednostki do dziś dnia, choć po publikacji zapewne znikną. Na szczęście zdążyłyśmy zrobić screeny.

Punkt 8 znajdujemy się w urzędzie gminy. Stamtąd kierują nas do opieki społecznej. Wcześniej,w jeszcze zamkniętym sklepie pani zgadza się sprzedać nam butelkę wody. Ten gest zapamiętam na zawsze. Butelka wody podawana spod na wpół uniesionej rolety przeciwwłamaniowej. Ten drobny gest urasta do rangi czegoś tak cennego, że trudno to opisać. Nadchodzące dni jeszcze nie raz udowodnią, że choć zła jest wiele, to nie najwięcej. Ono jedynie najgłośniej krzyczy.

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij