Noc pożaru 24 / 24 sierpnia 2022

Wspomnienia spisywane bezsennymi nocami, w łazience, żeby nie budzić śpiącej w tym samym pokoju córki.

Stałam patrząc na swoje brudne, bose stopy. Nagle uderzyła mnie straszna myśl – nie mam butów. Żadnych. Nawet bezdomni mają choć jedną parę, ja nie mam nic, nawet klapków, kapci, jakichkolwiek butów.

Przez całe życie kochałam chodzić boso. Nigdy nie używałam kapci, obuwie było dla mnie raczek koniecznością niż przyjemnością. Teraz sama byłam zaskoczona porażającą siłą świadomości, że nie mam butów. Utracone trampki w kwiatki urosły do rangi symbolu mojej człowieczej godności. To mnie przytłoczyło. W całym poczuciu surrealistycznej, przerażającej nierzeczywistości na czoło wysunęły się buty. Para ochraniaczy na bose, brudne, zmarznięte i poparzone stopy.

Wieczorem, przed snem postanowiłam sobie przypomnieć jak wyglądają rany w kolejnych stopniach oparzeń. Nic dziwnego, przecież kończyłam kurs ratownictwa medycznego, a medycyna ratunkowa zawsze mnie interesowała.

Położyłam się spać z dławiącym lękiem, że zbliża się coś bardzo złego. Od kilku dni towarzyszyły mi natrętne myśli o śmierci. Jak to jest umierać? Starałam się je od siebie odepchnąć. Musze być w formie, bo mam nawał pracy, a pod opieką gromadę zwierząt i poważne problemy w rodzinie.

Około 1 w nocy obudziły mnie duszności. Nic dziwnego, budzę się z ich powodu każdej nocy. Odruchowo sięgnęłam po inhalator. Moją uwagę przykuła wątrobiana mgła za oknem. Zamiast zwykłe, srebrzystej poświaty wilgotnej sierpniowej nocy, ta miała kolor nieprzyjemnego brązu. Niepokojący, było w nim coś złowrogiego.

Zdziwiona wyjrzałam przez okno i zesztywniałam na widok maleńkich płomyków tańczących w roku domu, przy pokoju Julki. Starając się opanować nerwy wyrzuciłam śpiące koty przez okno, zgarnęłam chrapiące przy mnie buldożki, nakazując dużym psom natychmiastowe wyjście z domu i wyganiając koty. Boso, w piżamie, z latarką w jednej ręce i telefonem w drugiej wybiegłam na zewnątrz, drżącymi rękami starając się wybierać 998 – celowo, żeby skrócić czas oczekiwania i uniknąć przekierowania ze 112.

W przekonaniu, że zaraz wrócimy do domu, a najgorsze co się stanie to kilka dni bez prądu, starałam się gasić niewielki jeszcze ogień liżący żarliwie miejsce podłączenia prądu do domu. Na próżno. Z kranu nie chciała lecieć woda, nie miałam na sobie niczego, co mogłabym zdjąć, żeby zdusić ogień. Cały czas rozmawiając z dyspozytorką wpadłam do domu, żeby sprawdzić czy na pewno nie zostały w nim żadne zwierzęta. Po zrobieniu kroku odruchowo złapałam haust czegoś, co nie było już powietrzem i miała straszny kolor brudnej szmaty od podłogi. I brakowała bardzo niewiele, żeby był to ostatni mój oddech.

Salon w którym stałam był pełen szarobrązowego dymu. Widoczność żadna. Pod bosymi stopami czułam gorącą podłogę, zawroty głowy sprawiły, że straciłam orientację natychmiast, nie wiedząc gdzie są drzwi, którymi dopiero co weszłam. Wewnętrzny głos kazał mi się opanować i wymacać drogę wyjścia szukając dłonią znanych elementów wyposażenia. Udało się. Kolejne co pamiętam, to jak na czworakach klęcząc w trawie usiłowałam wykaszleć obolałe płuca. Ból i strach. Strach o zwierzęta. O dom. O to, że ciągle nie słychać syren.

Mijały minuty, dyspozytorka nie chciała mi uwierzyć, że ciągle nie słyszę syren straży z odległej o zaledwie 4 km jednostki. Te zabrzmiały po około 10, ciągnących się w nieskończoność minutach. Usiadłam bezsilnie na ziemi patrząc na pożar, który powoli, łapczywie pożerał pokój mojego dziecka. Potem drugiego. Widziałam kiedy zniknęła ściana, potem łóżko, biurko, aż został nagi szkielet w surrealistycznie czerwonych płomieniach. Ogień musiał być bardzo głodny, bo po połknięciu pokoi dziewczyn, zabrał się za łazienkę, WC, przedpokój,a w końcu moją sypialnię.

Budyń i Pigwa kręciły się wokół mnie zdezorientowane. Nigdzie nie widziałam buldożków ani kotów. Miałam nadzieję, ze uciekły z domu, że żaden nie zaspał, ani nie wrócił. Przecież to środek nocy, wszystkie o tej porze, smacznie śpią na naszych łóżkach, kanapach i swoich drapakach – posłankach. Konie, bezpieczne w swojej stajence obserwowały ze zdumieniem jak dom ludzkiej, kociej i psiej części rodziny powoli przestaje istnieć.

Snop iskier, który poprzedzony wielkim hukiem poszedł w niebo i jasno dał mi do zrozumienia, że wybuchła pierwsza z butli gazowych. Potem dwie kolejne. W sumie 55 litrów resztek gazu i powietrza zamkniętych w metalowych kapsułach. Podobno lepiej, gdyby były pełne. Pożar jakby na to czekał. Z nieprawdopodobnym rykiem pożarł jednym haustem resztę domu i przeskoczył na drzewa i dach stajenki, w której cały czas były konie.

Zerwałam się, zdążyłam odpiąć szarpiącą się Angie i biegiem wyprowadzić Sasankę. Jak dobrze, że to taki grzeczny konik i że mi ufa w takim momencie do tego stopnia, że biegnie równo ze mną.

Przywiązałam małą do drzewa w bezpiecznej odległości. Usiadłam nieopodal i zobaczyłam jak nasz dom, nasze plany, marzenia, nasze miejsce zapada się jak domek z kart. Ze świszczącym jękiem ściany zapadły się do środka i pozostała jedynie powyginana stalowa konstrukcja ogarnięta niebosiężnymi płomieniami. Wtedy mijało około pół godziny od chwili, w której sięgnęłam po lek i zauważyłam wątrobianą mgłę. Ciągnące się nieskończoność minuty. W tym bezczasie tylko ja, zwierzęta i ryczący jak bestia ogień. Bezsilność. Najstraszniejsze z uczuć.

Nareszcie! Słyszę syreny nadjeżdżającej straży pożarnej. Wjeżdża OSP z odległej o 4 km miejscowości. Widzę, że nie bardzo wiedzą co mają robić. Jak się później okazało, dzięki nagraniom z kamery sąsiadów, od chwili wybuchu pożaru, do przyjazdu pierwszej jednostki minęły 34 minuty. Przestaję liczyć czas, kiedy nadjeżdżają kolejne wozy. Wiem tylko, że coś się zaczęło dziać dopiero,kiedy na miejsce dotarł zastęp ZSP i przejął dowództwo., Tyle, że wtedy to było już dogaszanie zgliszczy. Dzwonię do córki – Julka, dom się pali! – Cooo?! Jadę! Krzyczy moje dziecko.

Ktoś mnie owija folią termiczną. Ktoś inny podaje butelkę wody. Mam kłopoty z oddychaniem, moje leki spłonęły tak jak wszystko. Zakładają mi maskę tlenową, ktoś mnie o coś pyta. Nie mogę oddychać, nie mogę mówić. W pewnej chwili przewracam się na ziemię, czuję, że odpływam.

Coraz trudniej mi oddychać i zachować świadomość. Tlen podawany przez maskę niewiele pomaga, skurcz oskrzeli nie pozwala mi wciągnąć powietrza, a poparzone drogi oddechowe nie ułatwiają sprawy. Pytam czy znaleźli jakieś zwierzęta, w kółko powtarzam o samo pytanie. I że w domu zostały buldożki, że chyba wróciły spać.

Przyjeżdża karetka, dostaję leki po których nieco łatwiej mi złapać oddech. Jeden z ratowników mówi, że widział strażaka z kotem na rękach, później, że z buldożkiem. Pytam o kolor. Już wiem, że Trufla żyje. Co z Bulinką? Wkrótce nadchodzi tragiczna wiadomość, że znaleźli jej ciałko.

Moje maleństwo. Moja dziewczynka. Moje największe psiekochanie umarło. Wieczorem po raz ostatni otuliłam ją kocykiem, ostatni raz przytuliłam. Strażak mówi ze współczuciem, że odeszła we śnie, że znaleziono ją na resztkach mojego łóżka. Potwierdza to później Jula. Bulcia musiała wrócić i pójść spać. Ten sen okazał się ostatnim. Mam nadzieję, że był piękny. Najpiękniejszy z tych, które śniła.

Przyjeżdża Julka. Pokonała własne rekordy prędkości. Na pokładzie wiozła .. dwie gaśnice. Biedna, pędziła gasić pożar domu, a kiedy przyjechała, po domu nie było już nawet śladu. Służby nie chciały jej udzielić żadnych informacji, dopytywano się o mój wiek, inne szczegóły tak, że była pewna, że nie żyję. Kiedy wreszcie dopuszczono ją do mnie jest biała jak ściana, roztrzęsiona. Nie ma czasu na nerwy, trzeba szukać zwierząt, które przerażone rozpierzchły się po lesie. Moja dzielna dziewczynka.

Budyń i Pigwa kręcą się wokół mnie, konie widzę, nie mam pojęcia co z kotami. Julka z jednym z uprzejmych strażaków wyłapują je przerażone ednego po drugim i razem z psami zamykają w małym samochodzie. W sumie we wnętrzu skody znajdują się dwa spore psy, jeden buldog francuski i kilka kotów. Sąsiedzi godzą się, żeby przechować je u nich w garażu. Nie wiadomo co z pozostałymi kotami. Nie wiadomo, czy żyją.

Około 4 nad ranem wszyscy odjeżdżają. Zostajemy same. Przerażone, przemarznięte, siedzimy w samochodzie w egipskich ciemnościach, nie mając się gdzie schronić.

Nikt nie zapytał, czy mamy się gdzie podziać, czy nie potrzebujemy pomocy. Ratownicy z pogotowia mnie okrzyczeli, że nie chcę jechać do szpitala. Jak mam jechać i zostawić dziecko samo z tym wszystkim? Nie mam mowy. Jeżeli będzie się dziać coś poważnego, przyjadę sama. Obolałe płuca, Ciężko mi oddychać, ale żyję.

Razem z nami siedzi w aucie pięć kotów, które przyszły kiedy zgiełk ucichł. Dymka płacze, biega po całym aucie zdezorientowana. U mnie narastają duszności, a leków nie ma. Zapada decyzja, trzeba jechać do odległego o 40 km Gdańska, do nocnej apteki i wyprosić, żeby dali lek bez recepty. Jesteśmy brudne jak nieszczęście, ja w piżamie i boso, owinięta folią termiczną, w samochodzie mamy luzem pięć przerażonych kotów.

Jedziemy. W ciężkim szoku, nie wiedząc do końca co się stało i co się dzieje nadal.

C.d.n…

Dodaj komentarz

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij